Balon z kołchozowego pola

Czas lektury: 6 min.

A to wszystko dlatego, że na kołchozowym polu spadł balon. Taki nieduży, meteorologiczny, którym uczeni badają pogodę, żeby ludziom pracy figli nie płatała. Nie żaden tam tajny, szpiegowski, o którym nawet myśleć strach. Znalazł go kombajnista Leonow i zaraz pobiegł w te pędy do przewodniczącego kołchozu, Nikity Nikołajewicza.

Poszli razem na pole, by przyjrzeć się znalezisku. Leżał tam sflaczały balon, trochę sznurków, jakieś druty i coś jakby bateryjka albo akumulatorek. Chodzili wokół tego ostrożnie z obawy, że prąd może kopnąć albo jakaś inna promieniotwórczość. Zaraz jednak zleciały się baby z dzieciarnią, więc przewodniczący w słusznym gniewie pogonił wszystkich do roboty.

Gdy Nikita Nikołajewicz powrócił do miejsca zamieszkania, zaczął krążyć niespokojnie po pokoju i wzbierała w nim coraz większa złość:

— Nie mógł to taki balon gdzie indziej spaść? Mało to chaszczy w okolicy? Albo wpadłby sobie lepiej do bajorka, utonął i kłopotu by żadnego nie było. A w ogóle, co za barachło produkują, żeby tak się psuło i spadało byle gdzie. Taki balon, to pewnie kosztuje, że ho ho! Państwo straty ponosi, a wrogie siły tylko ręce zacierają z radości. A ci uczeni, to też niezłe nygusy. Zamiast dbać o mienie, które kraj im powierza, to siedzą gdzieś w barakach i żłopią bimber, a balon sobie fruwa, gdzie chce.

Myślał Nikita Nikołajewicz, co począć dalej z tym fantem:

— Może by w nocy do bajorka wyrzucić? Ale baby już balon widziały. Zaraz któraś doniesie, gdzie trzeba. No i kombajnista Leonow. Ten to pierwszy poleci na milicję. Najgorsza szuja ze wszystkich. Czekaj ty, już ja ci taką normę wyznaczę i na takiego gruchota posadzę, że do zimy się ze żniwami nie wyrobisz!

Co by jednak Nikita Nikołajewicz nie pomyślał, to zawsze mu wyszło, że zwierzchność trzeba zawiadomić, chociaż strach. Zjechali więc do kołchozu towarzysz sekretarz z rejonowego komitetu partii, major z KGB i uczony z wszechzwiązkowego instytutu. Major zaraz nabrał podejrzeń co do przewodniczącego Nikity:

— Jak to tak? Kraj oczekuje, że pracować będą w trudzie, by w miastach ludziom pracy chleba nie brakło, a oni tu jakimś balonem się zabawiają? A czemu akurat u nich spadł? Zresztą balony to sprawa uczonych. Oni mają dbać o pomyślność kraju na froncie pogody. A kołchoźnikom nic do tego. Nawet wiedzieć nie powinni, że balony sobie latają. Wróg nie śpi.

Coraz bardziej nie podobał się majorowi przewodniczący kołchozu. Za to sekretarz partii od początku ledwie krył wściekłość na Nikitę Nikołajewicza:

— Spokój był, zwierzchność się nami szczęśliwie nie interesowała, a ten tu nagle z balonem wyskakuje! Teraz dopiero się zacznie – komisje, kontrole, pytania, a dlaczego, a kiedy, a gdzie, a po co. Oj, będzie kłopot. To baran z tego Nikity. Nie mógł to po nocy gdzieś ten balon wyrzucić? Do bajorka na przykład. I po sprawie by było. A ten tu przyłazi, zgłasza, majora z KGB ściąga. Niech no tylko sprawa przycichnie. Oj, pożegna się Nikita Nikołajewicz z posadką, pożegna.

Tymczasem uczony chodził wokół balonu, oglądał, mierzył, dumał, marszczył brwi, kręcił głową. Wreszcie orzekł, że to dziwne zdarzenie. Nie miał prawa spaść balon ot tak sobie. A już na pewno nie na kołchozowe pole.

Słowa uczonego ostatecznie utwierdziły majora w podejrzeniach. Słusznych, jak się okazało. Poszperał major w archiwach i znalazł, że dziad Nikity Nikołajewicza siedział w łagrze. Zaś wuj zginął, zdobywając Berlin.

— A może wcale nie zginął? — pomyślał major — Może go faszystowska kula nie dosięgła, tylko zwiał z frontu, zdradzając towarzyszy? Żyje sobie jeszcze gdzieś w kapitalistycznym kraju i gra na nosie dawnej ojczyźnie.

Komisja zbadała, wymierzyła i zabrała balon. Miejscowi jeszcze przez czas jakiś rozprawiali o znalezisku z kołchozowego pola, ale w końcu sprawa jakby ucichła. Tylko kombajnista Leonow tyrał przez całe lato za dwóch, a i tak ciągle nagany otrzymywał.

I tak się leniwie życie toczyło do czasu, aż w kołchozie zwołano zebranie. Kajał się tam przewodniczący Nikita Nikołajewicz za sprawę z balonem, samokrytykę składał, ale nic nie pomogło. Aktyw jednogłośnie uznał, że przewodniczącym dalej być nie może. Jeszcze go do gazet chcieli opisać, ale powstrzymał ich jakiś towarzysz dyskretnie obserwujący obrady. I tak miał szczęście przewodniczący, że do kicia nie poszedł.

Cieszył się więc sekretarz partii ze słusznej kary, jaka spotkała przewodniczącego kołchozu, ale jego radość nie trwała zbyt długo. Zwierzchność poddała krytyce i sekretarza – że terenu nie pilnuje, że do afer z balonami dopuszcza. I kariera sekretarza rychło się zakończyła.

Zaś majora KGB, który liczył na zaszczyty za zdemaskowanie wroga ludu, spotkała przykra niespodzianka. Orzekli przełożeni, że skoro tyle lat dawał się wodzić za nos byle przewodniczącemu kołchozu – który do tego ma podobnież rodzinę za granicą – to może większe sukcesy odniesie, tropiąc bumelantów na budowach i wioskowych bimbrowników.

A to wszystko dlatego, że na kołchozowym polu spadł balon. Taki nieduży…