Bitwa o handel

Czas lektury: 8 min.

Gdy w roku dawnym a sławnym upadło imperium handlu uspołecznionego, zapanowało chwilowo gospodarcze bezkrólewie. Szybko jednak ulice zaludniły się śmiałkami, którzy na dziewiczych chodnikach i skwerach zakładali pierwsze faktorie handlowe. Najpierw zjawili się nomadzi, sprzedający z kartonów i łóżek polowych towary drobnicowe. Później co szacowniejsi kupcy pobudowali stragany i szczęki. Nie brakło wśród nich także przybyszów z dalekich krain, więc zewsząd rozbrzmiewała obca mowa.

Najatrakcyjniejsze terytoria znajdowały się w sercu aglomeracji. Rodziły się tam potęgi gospodarcze i upadały. Lunaparki i parkingi ustępowały miejsca bazarom, na których w plątaninie uliczek panował gwar sprzedających i kupujących. Zaś prężne republiki kupieckie nie ustawały w budowie kolejnych gmachów.

Z czasem jednak walka o byt stała się coraz ostrzejsza. Włodarze miasta zaczęli upominać się o porzucone wcześniej włości. Pretensje zgłaszali też dawni feudałowie, powołując się na królewskie nadania. Stan posiadania kupców kurczył się zatrważająco. Miasto odrywało od nich kolejne ziemie, otaczając coraz ściślejszym kordonem główną siedzibę.

Wśród kupców nastąpił rozłam. Stronnictwo ugodowe optowało za kompromisem. Ujawnili się nawet zaprzańcy, którzy z łaski miasta przenieśli się z rodziną i dobytkiem na peryferia. Jednak wśród kupieckiej arystokracji górę wzięły nastroje niepodległościowe. Tropiono więc we własnych szeregach zakamuflowanych ugodowców, a gdy któregoś zdemaskowano, wystawiano jego pudła za rogatki hali, skazując na dożywotnią banicję. W tym czasie także w ratuszu coraz większe wpływy zyskiwali bezkompromisowi militaryści, prący do rozwiązań siłowych. Toczyły się, co prawda, pozorne rokowania, jednak obie strony stawiały warunki wstępne nie do przyjęcia.

Oponenci nie zaniedbywali przy tym walki o rząd dusz wśród ludności miejskiej. Gdy w jednej gazecie piętnowano włości kupców szpecące centrum, to w innej chwalono, ile miejsc pracy zapewniają. W działaniach propagandowych większe jednak sukcesy odnosiło miasto, a wśród ludności cywilnej kwitły nastroje antykupieckie. Donośne głosy opinii społecznej żądały ostatecznego rozwiązania tej kwestii.

Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Ratusz nie tylko zbroił swoją regularną straż, ale werbował także zaciężnych ochroniarzy. Kupcy zaś szykowali twierdzę do długiego oblężenia. Dzień i noc patrolowali rubieże, by hala nie została wzięta niespodziewanym szturmem. Bacznie też przyglądali się kupującym, czy nie przenikają wśród nich dywersanci.

W końcu miasto postawiło ultimatum, wyznaczając nieprzekraczalny termin poddania się. Wśród kupców gruchnęła wieść, że posłowie wysłani do ratusza nie powrócili, a ich los jest nieznany. Okazało się to przesadzoną plotką, gdyż posłowie utknęli tylko w korkach. Jednak pogłoska wzburzyła dodatkowo kupców i zradykalizowała jeszcze bardziej nastroje. Władze miejskie wprowadziły więc w centrum stan zagrożenia. Zamknięto ulice, ściągnięto siły zbrojne, kolubryny, machiny oblężnicze i otoczono szańcami kupiecką halę. Okolicznym mieszkańcom nakazano opuszczenie domów pod groźbą sankcji karnych. Wszędzie jednak gromadziły się tłumy gapiów, niebacznych na zagrożenie.

Gdy upłynęła data ultimatum, przedstawiciel miasta raz jeszcze przez megafon zaapelował do kupców o rozsądek. Ci jednak pozostali nieugięci. Dano więc znak do ataku. Pierwszy szturm rozbił się o dobrze umocnione drzwi wejściowe, z których odpadła tylko plakietka „Zakaz wprowadzania psów i rowerzystów”. Gdy jednak ściągnięto ciężkie tarany bojowe, rogatki kupieckiej hali ustąpiły. Siepacze reżimu miejskiego wdarli się na stoiska z kebabem, zapiekankami i odżywkami dla sportowców, co pozbawiło broniących się zapasów prowiantu. Następnie atak nieco wytracił impet, ponieważ żołdacy popili się napojami izotonicznymi. Gdy jednak wzięli się za trunki energetyzujące, to z jeszcze większym animuszem ruszyli do boju.

Walki były zacięte. Krzyki dziatek mieszały się z lamentami starców. Wziętych do niewoli kupców wyprowadzano za halę, gdzie czekał ich doraźny sąd polowy, nakładający srogie grzywny i mandaty. Siły zbrojne miasta parły nieustannie do przodu, zajmując kolejne stoiska. Padły już kiermasze chińskich trampek, stracone były bawełniane gacie i skarpety frote. Silnym gniazdem oporu stał się punkt sprzedaży towarów militarnych, przy którym dumnie powiewała flaga Konfederatów.

Najbardziej niezłomni kupcy zabarykadowali się w toaletach, stanowiących ostatnią linię obrony. Nadzieja na zwycięstwo dawno już prysła, ale postanowili trwać z honorem do końca wśród pisuarów i muszli klozetowych. Jednak z coraz większym trudem odpierali ataki. Wrota do toalet zaczynały ustępować napierającej czerni. Stary kupiec z Woli umocnił drzwi inwalidzką kulą, ale i to zabezpieczenie na długo nie pomogło.

Po południu bitwa była zakończona. Ostatni obrońcy w milczeniu wychodzili z hali pod eskortą, wyrzucając towary do pudeł przy drzwiach, a zwycięskie władze miejskie kierowały ich do obozów przejściowych. Nagle rozległ się huk i wystrzeliły fajerwerki. Mówiono potem, że to kupiec, który ślubował nie opuścić hali, wysadził stoisko z petardami. Inni jednak twierdzili, że to przypadkiem na prochy padła iskra z papierosa strażnika miejskiego. Miasto odcięło halę od świata, zabraniając wstępu. Zrujnowane wnętrze opustoszało, chociaż szeptano, że przetrwali tam jeszcze jacyś ukrywający się handlowcy.

Niedobitki kupców zdołały wyrwać się ze śródmieścia przejściami podziemnymi. Uciekinierzy zebrali się w peryferyjnych dzielnicach, by przegrupować siły. Postawili tam prowizoryczne blaszaki i powoli na nowo organizowali handel. Ponieśli jednak duże straty w ludziach i towarach, więc odbudowa nie szła łatwo.

Jednak i władze miejskie były wyczerpane. Konflikt pochłaniał coraz więcej środków, grożąc załamaniem budżetu municypalnego. W chwili wybuchu walk ludność entuzjastycznie poparła działania miasta, wiwatując na ulicach i obrzucając kwiatami ruszających w bój. Ale z czasem poparcie dla władz malało, za to w siłę rosły ruchy pacyfistyczne. Po trudnych negocjacjach zawarto więc rozejm. Kupcy mogli zachować stan posiadania na obrzeżach miasta, mieli jednak zrzec się roszczeń do posiadłości w centrum. Jednak handlowa wojna podjazdowa tliła się jeszcze całymi latami na chodnikach ruchliwych skrzyżowań i wokół wejść do stacji metra.