Utopce

Czas lektury: 16 min.

Jak świat światem z utopcami zawsze był kłopot. Te młode – blade i napuchnięte – co to dopiero niedawno się potopiły, to jeszcze pół biedy. Głupie to było i nieporadne. Gdy chciał taki kogoś z łodzią wywrócić, starczyło zdzielić wiosłem przez mokry łeb, a utopiec wybałuszał gały i znikał w toni. Pobulgotał najwyżej ze złości albo pierdnął. Ale te stare, które z dawien dawna w wodzie się pławiły – te były groźne. Wychudłe, pomarszczone, zielonkawe tylko czyhały, by kogoś pod wodę wciągnąć. Dyszały nienawiścią do ludzi, bo same już wrócić do żywych nie mogły.

Nie każdy topielec chciał od razu mścić się na oślep za swój ponury los. Ale starczyło, że poplątał się latem w wodorostach, wymarzł w jesiennej wodzie albo przyducha go zimą pod lodem złapała. Prędzej czy później, każdy nienawistnie patrzył na ludzi. Im któryś człowiek młodszy był, piękniejszy, tym większy miały utopce zapał, by go życia pozbawić.

Dawno temu żył w okolicy pewien kmieć. Nic dobrego w życiu nie zrobił, za to złego co niemiara. Nie było człowieka, który by krzywdy od niego nie doznał. Gdy się w końcu miarka przebrała, skrzyknęli się ludziska, chwycili kije i obstąpili chatę kmiecia. Ubić go chcieli na miejscu, ale ten wyrwał się i pognał w las. Zawzięci chłopi jednak nie odpuszczali, aż dopadli kmiecia na moczarach i tam tłukli z zapałem. Byłby potem spokój, gdyby go zupełnie życia pozbawili. Ale nie, zostawili obitego, by dłużej zdychał i cierpiał męki. Kmieć zdołał się jeszcze nieco podczołgać, chlupnął w wodę i tam wydał ostatnie tchnienie.

I tak stał się kmieć topielcem, który w zapiekłości po wielokroć przebił wszystkie dotąd pławiące się w wodzie. Czyhał kmieć-utopiec, by wciągać nieostrożnych w odmęty. A że chytry był i przebiegły, to niejedną matkę do łez doprowadził, niejedną dziewczynę w kwiecie wieku zabrał i niejednego młodzieńca. Ciągle jednak nasycić się nie mógł.

***

Minęły lata. Pomarli ludzie, którzy znali kmiecia, pomarli ich synowie i wnuki. Przepadła pamięć. Ale ciągle coś straszyło na rozlewiskach, próbując wciągać przechodzących. Musieli więc ludzie nadkładać drogi. Tylko młody kowal nic sobie z tego nie robił. Szedł pewnego razu, a tu za nim jakaś obślizgła ręka wychynęła z wody. Odwrócił się kowal i zdzielił kułakiem. Zachlupotało coś, przepadło. Gdy ludzie dziwili się nad odwagą kowala, ten tylko wzruszył ramionami:

— Nie będzie mnie tu żadna psia jucha mokrymi łapskami obmacywać!

Żyła też w okolicy młoda dziewczyna – piękna, że ni oczu oderwać. Kowal starał się o jej względy, a konkurentów miał wielu. I niejednemu zapatrzonemu w dziewczynę kowal zęby powybijał. A że silny był, dłonie miał jak bochny, jak koła młyńskie, to i szczerbatych w okolicy nie brakowało. Dziwili się przejezdni – co to u was na bezzębnych taki urodzaj?

Dziewczyna jednak ani myślała oddać się komuś. Zaczęli nawet ludzie gadać, że może jaka doniczegowata, że może, uchowaj, z babą woli zamiast z chłopem jak należy? Dziewczyna nic sobie z tego nie robiła. Ale za to, gdy jakiego zgrabnego konia ujrzała, zaraz jej się oczy śmiały, zaraz go po grzywie pogładziła, jabłkiem z dłoni częstowała.

Miał ów kowal gniadego konia, na którego wszyscy spoglądali z zazdrością. Któregoś razu dziewczyna podeszła, spojrzała na konia i pogłaskała. Kowal podparł się z dumą.

— Ale takiego białogrzywego, jak u kowalów za rzeką, to nigdzie więcej nie widziałam… — rzekła jednak od niechcenia.

Wściekł się kowal, zagotował w sobie i gdzieś przepadł. Nie było go wiele dni, ale w końcu dzieciarnia przybiegła z krzykiem, że wraca gościńcem. Wiódł białego konia takiej urody, że sława gniadego od razu przyblakła. Wyszła też i dziewczyna popatrzeć, co się dzieje. Kowal jednak żadnej uwagi na nią nie zwracał. Tak samo i w kolejnych dniach. Pielęgnował tylko konia, pogwizdując dziarsko.

Któregoś dnia dziewczyna, niby przypadkiem, przechadzała się obok kuźni.

— Czego? — opryskliwie powitał ją kowal.

Odeszła obrażona. Jednak pojawiła się znów następnego ranka, gdy kowal obrządzał białogrzywego.

— Ładny? — spytał.

— Ujdzie.

— Przejechałabyś się?

— Nie dbam o to.

— Tak samo i ja.

Ale kolejnego dzionka dziewczyna łaskawie stwierdziła:

— Mogę spróbować…

Posadził kowal młódkę na koniu po babsku, bokiem. Ostrożnie poprowadził drogą. Ale nagle rozszczekało się jakieś psisko, płosząc konia. Dziewczyna uchwyciła się grzywy, przegramoliła na oklep, zaś koń pognał w dal. A za nimi zestrachany kowal, ile tchu. Dopiero w chaszczach za wsią zobaczył, jak dziewczę wstaje z ziemi i strzepuje liście, a białogrzywy opodal skubie trawę.

— Całaś? — odetchnął kowal.

— Całam — odpowiedziała nadąsana.

Popatrzyli na siebie w milczeniu. Kowal pokręcił głową:

— Zda mi się, że już tych podchodów dość.

Nie minęło wiele czasu, a było huczne weselisko.

Niedługo potem któregoś ranka wyszedł kowal przed chatę. Ziewnął, smarknął, powiercił palcem w uchu. Spojrzał na kuźnię, że otwierać będzie trzeba. Ale zaraz wyszła młoda żona. Przeciągnęła się, przytuliła, włosami posmerała. Wrócili się do chaty i tyle było ich do południa widać. Przed kuźnią snuli się oczekujący. Gdy kowal wreszcie się zjawił, chcieli mu czynić wyrzuty. Ale, zobaczywszy żonę, pojęli, dlaczego nie było mu spieszno. Milszą on tam pracę wykonywał niż przy miechach w kuźni. Zamrugali tylko, uśmiechając się półgębkiem. Może by któryś i zadowcipkował, ale żadnemu się nie widziało dostać po gębie.

***

Dotąd topielce samotnie żyły i samotnie czaiły się na ludzi. Ale kmieciowi-utopcowi to już nie starczało. Coraz marniej mu się wiodło, bo ludzie mieli baczenie i omijali zasadzki. Skrzyknął więc topielców ze wszystkich rzek, jezior, mokradeł i bagien. Judził, że trzeba im się zebrać, przyczaić i chmarą wyskoczyć z wody. Że ludzie żyją w najlepsze po brzegach. Daleko szukać ich nie trzeba.

Bały się utopce posłuchać kmiecia. Toż i w wodzie niełatwo człowieka ułapić. A gdzież dopiero na suchej ziemi. Mało który topielec na parę kroków od brzegu się oddalał, a większość i na to odwagi nie miała. Ale mącił im kmieć w głowach. Gadał, że wyczekają na pluchę, gdy się wszędzie zrobi mokro. I coraz bardziej widział się utopcom ten zamysł.

Tego lata przyszły deszcze, jakich najstarsi nie pamiętali. Na gościńcach, gdzie w słotę najwyżej było uciążliwe błoto, stały rozlewiska i bardziej łodzią by zdało się przeprawiać niż wozami. Niecierpliwiły się utopce w oczekiwaniu. Gdyby kto ujrzał ich sabat, to by się zatrwożył, widząc kłębowisko obślizgłych ciał. Aż wreszcie w ponury świt kmieć dał znak zbieraninie.

Wpadły utopce między chaty. Chłopów w sile wieku w osadzie nie było, bo się na targowisko dzień wcześniej wybrali. Została dzieciarnia, baby, niedołężne dziady. Krzyk się podniósł, a utopce szalały. Ciągnęły co słabszych do studni, sadzawki czy strugi. Albo i na miejscu przyduszały. Może i większe szkody by poczyniły, ale niezbyt składnie im szło, bo pierwszy raz na taki rozbój się wypuściły. Gdy mężczyźni powrócili, zastali pobojowisko i lamentujące kobiety. Jeden znalazł porzucone dziecko przy bajorku, inny starego ojca oddającego ostatnie tchnienie za chatą. Tylko kowal nie mógł odnaleźć żony.

Wpadli w gniew gospodarze. Któż się takiej zbrodni dopuścił? Baby gadały, że to obślizgłe straszydła ich dopadły. Ale przerażone mogły różne rzeczy pleść. Złapali chłopi widły, kosy, co który miał pod ręką, i pognali do sąsiedniej wioski za rzeczką. Od dawna z tamtejszymi nie żyli w zgodzie i nie ufali szubrawcom. Przerazili się tamtejsi, gdy ich nagle naszła chmara zbrojnych. Ale szczęściem wszyscy ochłonęli. Pomyśleli chłopi, że ci zza rzeczki to po prawdzie łotry, ale nie aż takie, żeby napadać skrycie i dusić. Wespół więc przeszukiwali okolicę, jednak żadnych napastników nie znaleźli.

Najbardziej ze wszystkich szalał kowal. Gdy inni wrócili do chat, krążył dalej samotnie. Każdego śladu się chwytał, dopytywał u ludzi, głosił, że nie poskąpi grosza, jeśli ktoś mu zdoła pomóc. Nic jednak się nie wywiedział. W końcu i kowal musiał wrócić. Zamknął się u siebie, kuł zawzięcie, a rankami i popołudniami wypuszczał się na poszukiwania.

Po okolicy szybko rozeszła się wieść o napadzie. Byli tacy, co pomyśleli, że a nuż baby prawdę gadają, że to jakieś wodne stwory poczyniły spustoszenia w wiosce. Początkowo ludzie lękali zapuścić się na wodę, jednak w kupie zrobiło im się raźniej. Zebrali łodzie, sieci, niewody i poczęli przeczesywać tonie. Na żadne straszydła nie trafili, ale za to wyłowili srebrne naczynie. Tym większego nabrali więc zapału do dalszych poszukiwań. Ale o skarbie woleli przed innymi milczeć. Podziwiali więc wszyscy ich odwagę, ciężką pracę i darzyli uznaniem.

***

— Topielca złapali! — ktoś darł się na całe gardło, biegnąc do wsi.

Gdy to kowal usłyszał, rzucił młot, zatknął miech i wyszedł z kuźni. Wrócił się jeszcze po nożysko. Chmara luda biegła z wrzaskiem na rozstajne drogi, kowal zaś szedł krokiem szybkim, acz bez pośpiechu. Kiedy ludziska dopadli topielca, z nagła ustały krzyki. Cicho i straszno się zrobiło.

— Zostawić go mnie! — kowal zakasywał rękawy.

Zbiegowisko się rozstąpiło. I wtedy kowal jak szedł, tak przystanął. Ale nie wściekłość go przytrzymała, nie żądza zemsty osadziła w miejscu.

Wśród ludzi stała stała kowalowa żona – w przemoczonej sukni, z włosami polepionymi w strąki. Wydawać by się mogło, że tylko zgubiła się w ulewie, że starczy okryć ją suchym odzieniem, ogrzać, a wróci dawna postać. Jednak jej blada twarz zionęła chłodem. Dziewczyna patrzyła z obrzydzeniem na swoje pomarszczone dłonie, które jeszcze zachowywały dawną smukłość. Chciała coś powiedzieć, ale nie zdołała wydobyć słów. Poruszała tylko bezgłośnie ustami, błagalnie wpatrując się w tłum. Nadal biło w niej ludzkie serce, lecz nie wiadomo, na jak długo.

Kowal przypadł do żony, tuląc ją łapczywie. Wzdrygali się ludziska. Żal im było dziewczyny. Ale zawszeć to topielica. Jakżesz to taką obłapiać?

— Ostanie z nami! — twardo zarządził kowal.

Zamysł kowala przeraził ludzi. Ale zabrakło odważnych, by na głos powiedzieć, że zdurniał. Aż wreszcie wiekowy stryj żony, którego wszyscy darzyli wielkim poważaniem, rzekł:

— Wiesz, kowalu, że jak córka mi była. Niczego bym dla niej nie poskąpił. Ale ona już nie z naszego świata. Nijak jej żyć między nami. Nie zatrzymasz. Ujdzie do swoich. I nie o gościnę ona prosi…

Kowal jednak miotał się i wygrażał:

— Łeb rozwalę każdemu, kto choćby spojrzy krzywo!

Stali ludzie i drapali się po czuprynach, nie wiedząc, co dalej począć.

— Z topielicą będziesz żył? — wzięło kogoś na odwagę.

Zaraz go jednak opuścił animusz, bo kowal wyciągnął nożysko.

— Który?!

Po czym odwrócił się do żony:

— Nikt ci żadnej krzywdy…

Ta jednak rzuciła się wprost na niego. Wbiło się nożysko pod jej serce, osunęła się żona w mężowe ramiona. Kowal klęknął, przytrzymując ją. Jak nigdy wcześniej łzy żadnej nie uronił, tak teraz łkał.

Żona jednak, nie bacząc na ranę, uśmiechała się do kowala. Twarz jej porumieniała, usta się zaczerwieniły, ustąpiła bladość, a włosy obeschły. Wróciła dawna uroda. Gdy kowal zbliżył do niej twarz, wyszeptała coś do ucha i pocałowała. A potem odeszła jak człowiek, nie jak straszydło, obślizgły topielec.

— Drugiego mają! — zawołał ktoś nagle.

Prowadzili teraz topielca tak ohydnego, że z miejsca wszystkich obrzydzenie wzięło. A kto wrażliwszy rzygnął nawet gdzieś na boku. Topielec ledwie co człapał, ciężko dysząc. Już mu pewnie po drodze sprawiedliwość kijami wydzielali. Gdy zobaczył kowala tulącego wiotką żonę, uśmiechnął się wrednie, zabulgotał, puścił bańkę z ust. Wstał więc kowal:

— Czekaj ty, już ja ci przepędzę ten uśmiech z gęby…

I nie było człowieka, który by bronił kowalowi pomsty.

Następnego dnia jak raz wypogodziło się na świecie. Słońce zaczęło przygrzewać na bezchmurnym niebie. Kowal pochował żonę. Na suchej górce w najładniejszym zakątku usypał kurhanek i nazrywał białych kwiatów. Długo stał w milczeniu, a ludziom serce się krajało, gdy patrzyli na jego ból.

Potem wziął się kowal za topielca. Najpierw dumał. Przypalać go rozpalonym żelastwem? A może cęgami drzeć pasy ze skóry? Prosili tylko ludzie, żeby go w samej wiosce nie oprawiał, bo nieswojo im się robiło. Poszedł więc kowal daleko za osadę. A i tak matki musiały dzieciom zatykać uszy, by nie słyszały strasznych jęków.

Topielec najpierw hardo łypał na kowala. Ale ten szybko wybił go z dobrego nastroju. Darł się topielec, prażył w słońcu. Gdy kowal się zmachał, odpoczywał nieco, po czym wracał do pracy. W końcu przyszedł koniec na topielca. Zakopać takiego nijak się nie dało, bo ziemia i tak wypluje ścierwo. Ułożył więc kowal stosik i spalił larwę. Nic tam potem rosnąć nie chciało, nawet osty i pokrzywy.

Wrócił kowal do chaty. Nie nasycił się jednak pomstą. Pracy żadnej nie brał, tylko chadzał na kurhanek i wył. Wreszcie zgarnął najpotrzebniejszy dobytek, wziął białogrzywego i bez słowa ruszył w świat. Gdzie się pojawił, to zaraz w okolicy czmychały straszydła. Nie tylko topielcom, ale i żadnemu innemu obrzydlistwu nie odpuszczał. Wdzięczni ludzie chcieli wynagradzać kowala, ale ten tylko brał, ile mu na życie trzeba było. Miał już swoją zapłatę. Z czasem jednak przepadł o nim słuch. Czy powinęła mu się noga i jakaś poczwara go ubiła? Czy może znużył się, bo i tak ukojenia nie znajdował? Czy po prostu się zestarzał i posiwiały mu zupełnie długie włosy?

Po wiekach zatarła się pamięć o dawnych dziejach – o kowalu, jego żonie i topielcach. Pozostał tylko kurhanek. Jedni gadali, że leży tam dziewczyna, co się z miłości zabiła. Inni, że księżniczka ze skarbami pochowana – przekopać ziemi jednak nie mieli odwagi.

Pewnego razu zjawił się w okolicy młody człowiek. Zsiadł z bryczki, strzepnął płaszcz, zdjął cylinder, pogładził bokobrody. Wiele słyszał od ludu bajań o kurhanku. I wierszem go potem opisał. Po prawdzie to nazmyślał i dawne sprawy zupełnie inaczej się miały. Ale że piękne rymy mu się udały, więc zarzutów nie uchodzi robić. A kto kurhanek chce znaleźć, ten znajdzie – niech szuka za rzeczką wedle boru…